Odpowiedź :
Kiedy burza przyszła, pochyliliśmy się wszyscy razem z okrętem.Ciążąc niezmiennie ku środkowi ziemi, wskazywała samo jej centrum. Mała to była pociecha. Mała to była pociecha. Wszystkie inne przedmioty ożyły i zerwały się w drogę. Nawet drewniane alkowy, choć sczepione razem, przytwierdzone do ścian i podłogi, zatrzeszczały i natężyły się, żeby odejść. Zapanowała ogólna wola rozpadu.Nadszedł więc czas odpowiedni na modlitwę. Klęcząc pośrodku pomieszczenia i trzymając się masywnego stołu, który z kolei, choć wbrew swej woli, trzymał się podłogi, duszpasterz intonował litanię.Tu ani wiatr nas nie rozwiał, ani nie rozmyły nas fale. Kłąb przetoczył się najpierw na jedną burtę, potem zgodnie z innym przechyłem na drugą, potem jeszcze kilka razy turlał się tam i sam w rozmaitych kierunkach smagany deszczem i pławiony w fali, aż wreszcie przeskoczył przez parapet i wpadł do morza. Ale szalupy zatonęły i pozostały tylko tratwy. Ci, którzy umieli pływać, chwycili się jej, inni się ich trzymali i tak cały rój przylgnął do tratwy. Wpełznął na nią, przywarł i nie dał się już odczepić.
Liczę na naj ;)