Zadanie 1.
Streść poniższy fragment tekstu literackiego, starając się wyeliminować wszelkie informacje nieistotne. Pamiętaj, by streszczenie dialogu zredagować w formie mowy zależnej.

Sławomir Mrożek, Błazen (fragment)
Kiedy burza przyszła, pochyliliśmy się wszyscy razem z okrętem, kłaniając się owej lampie, która pozostała jedynym stałym punktem na całym oceanie. Ciążąc niezmiennie ku środkowi ziemi, wskazywała samo jej centrum. Mała to była pociecha. Wszystkie inne przedmioty ożyły i zerwały się w drogę. Nawet drewniane alkowy, choć sczepione razem, przytwierdzone do ścian i podłogi, zatrzeszczały i natężyły się, żeby odejść. Zapanowała ogólna wola rozpadu. Wszystko chciało zerwać spółkę ze wszystkim, unicestwić wszelkie związki i rozerwać wszelkie więzy. Nie tylko okręt, jako całość, także jego zespoły zostały ogarnięte buntem przeciwko swej własnej istocie. Żądzą rozkładu, odśrodkowym parciem, szaleństwem nieznanej antytezy. Z wyjątkiem lampy, która korespondując ze środkiem planety i bardziej do niego należąc niż do okrętu, nie wychylała się ze swego miejsca.
Nadszedł więc czas odpowiedni na modlitwę. Klęcząc pośrodku pomieszczenia i trzymając się masywnego stołu, który z kolei, choć wbrew swej woli, trzymał się podłogi, duszpasterz intonował litanię. Pozostali odpowiadali mu, klęcząc gdzie kto mógł i trzymając czego się dało. Ale wnet nie można było klęczeć i nie było czego się trzymać. Przechyły stały się tak gwałtowne, że pomieszaliśmy się z przedmiotami i sobą nawzajem, jakby ktoś zamierzał grać nami w kości i najpierw mieszał nas w kubku.
Czepialiśmy się wszystkiego, cokolwiek spotykały nasze ręce. Ale że wszystko było w takim samym ruchu jak my, więc nic nie zapewniało oparcia. Nierzadko zdarzało się, że szukając belki czy węgła, chwytałem czyjąś nogę albo nos. Wkrótce już byle co, bez wyboru. Ale i tak wymykało się wszystko.
Woda przedostała się do wnętrza. Wlewała się górą, wnikała bokami przez nagle powstałe szczeliny. I choć każdy z osobna kołował po swojej pijanej orbicie, wszyscy pojęli jedno i to samo: okręt tonął i należało się ratować.
Wielka gęstwa nastąpiła po rozproszeniu. Stłoczyliśmy się wszyscy u wyjścia. Spychały nas strumienie wody. Ci, co byli niżej, ściągali tych, co byli wyżej. Wbrew temu spychaniu i ściąganiu oraz wbrew prawu ciążenia, przecisnęliśmy się po schodkach na górę. Wytoczyliśmy się na pokład tak właśnie jak pszczeli rój, który, choć obity i skołatany, przemoczony, oślepły i niezdolny do lotu, to jednak zwierał się ciasno sam w sobie sczepiony dziesiątkami kończyn i żywy.
Tu ani wiatr nas nie rozwiał, ani nie rozmyły nas fale. Kłąb przetoczył się najpierw na jedną burtę, potem zgodnie z innym przechyłem na drugą, potem jeszcze kilka razy turlał się tam i sam w rozmaitych kierunkach smagany deszczem i pławiony w fali, aż wreszcie przeskoczył przez parapet i wpadł do morza. Cały zapewne poszedłby na dno, gdyby nie tratwa, która się nawinęła. Już wcześniej spuszczono tratwy szalupy. Ale szalupy zatonęły i pozostały tylko tratwy. Ci, którzy umieli pływać, chwycili się jej, inni się ich trzymali i tak cały rój przylgnął do tratwy. Wpełznął na nią, przywarł i nie dał się już odczepić.
S. Mrożek, Błazen, w: tegoż, Wybór opowiadań, Kraków 1987, s. 194–195.


Odpowiedź :

Kiedy burza przyszła, pochyliliśmy się wszyscy razem z okrętem.Ciążąc niezmiennie ku środkowi ziemi, wskazywała samo jej centrum. Mała to była pociecha. Mała to była pociecha. Wszystkie inne przedmioty ożyły i zerwały się w drogę. Nawet drewniane alkowy, choć sczepione razem, przytwierdzone do ścian i podłogi, zatrzeszczały i natężyły się, żeby odejść. Zapanowała ogólna wola rozpadu.Nadszedł więc czas odpowiedni na modlitwę. Klęcząc pośrodku pomieszczenia i trzymając się masywnego stołu, który z kolei, choć wbrew swej woli, trzymał się podłogi, duszpasterz intonował litanię.Tu ani wiatr nas nie rozwiał, ani nie rozmyły nas fale. Kłąb przetoczył się najpierw na jedną burtę, potem zgodnie z innym przechyłem na drugą, potem jeszcze kilka razy turlał się tam i sam w rozmaitych kierunkach smagany deszczem i pławiony w fali, aż wreszcie przeskoczył przez parapet i wpadł do morza. Ale szalupy zatonęły i pozostały tylko tratwy. Ci, którzy umieli pływać, chwycili się jej, inni się ich trzymali i tak cały rój przylgnął do tratwy. Wpełznął na nią, przywarł i nie dał się już odczepić.

Liczę na naj ;)