Odpowiedź :
Dziesięcioletni chłopiec przebywa w szpitalu, ponieważ zdiagnozowano u niego białaczkę. Ani chemioterapia, ani przeszczep szpiku nie przyniosły rezultatów. I wszystko staje się jasne: Oskarowi pozostało kilka dni życia, lekarze zrobili już wszystko, co mogli. Problem w tym, że rodzice nie potrafią porozmawiać o tym z synem, a on czuje, że wszystkich zawiódł. Z pomocą przychodzi doświadczona wolontariuszka, pani Róża. To ona potwierdza przypuszczenia chłopca, ona spędza z nim najwięcej czasu, ona rozmawia o świecie i życiu. Ponadto zachęca do pisania listów do Boga i zamieszczania w nich jednej prośby każdego dnia. Chłopiec zaczyna pisać, a książka Schmitta to właśnie zapis tej korespondencji. Nie czyta się jej jednak jak listów umierającego dziecka, lecz dorosłego, który chłopca udaje. Zmęczony pacjent próbuje wykorzystać pozostawiony mu czasu. Za namową pani Róży nie marnuje chwil na vanitatywne rozmyślania, lecz akceptuje cierpienie, stara się przeżyć całe życie w te kilka dni. Nietrudno też odczytać, że jest to również opowieść o dorosłych, o ich uprzedzeniach, strachu i niespełnieniu. Być może, mówiąc dosadniej, o niedojrzałości, braku pomysłów na życie…
A jednak, mimo wszystko, spotkał mnie wielki zawód. Skusiłam się poprzez porównanie książeczki do „Małego Księcia”, lecz jedyne cechy wspólne tych pozycji to objętość oraz francuskie pochodzenie obu autorów. Z pewnością imię wolontariuszki ma wymiar symboliczny i kojarzy nam się z różą Saint-Exuperego, ale nie zmienia to faktu, że „Oskar…” nie dorasta Złotowłosemu przybyszowi z asteroidu B 612 do pięt. Schmitt porusza ważną kwestię, a mianowicie cierpienie dziecka oraz brak umiejętności rozmowy pomiędzy tzw. bliskimi sobie ludźmi. Jednak książeczka jest banalna, pusta, nie wywołuje emocji jak inne dzieła poruszające kwestię cierpienia dzieci, chociażby „Malowany ptak” Kosińskiego, opowiadanie Nałkowskiej „Dorośli i dzieci w Oświęcimiu” czy też „Dzika kaczka” Ibsena. A Schmitt nie wzrusza, nie zachwyca głębią, nie stworzył nic nowego, nic odkrywczego! Co więcej „Mały Książę” obfitował w sentencje, które wypisywało się na osobną kartkę, natomiast w opisywanej przeze mnie książce nie znalazłam ani jednej dobrej maksymy. Owszem, jakieś się zdarzają, ale mamy wrażenie, że to wszystko już kiedyś było, gdzieś o tym czytaliśmy i to w zdecydowanie lepszej formie. Nie rozumiem sensu powstawania takich utworów, a tym bardziej ich reklamowania i polecania przez szanujących się krytyków, stacje radiowe czy czasopisma. Jest wiele ciekawszych utworów, o których nikt nie napisze. Być może dlatego, że są trudniejsze w odbiorze, a poza tym są w stanie same się obronić, jeśli tylko znajdziemy do nich dojście. W zasadzie wystarczy samemu pobuszować po dobrych księgarniach lub mieć pewne rozeznanie w literaturze i już nie jest to wcale trudne! Hmmm…. może nie tak znowu „wcale trudne”, w końcu sama się nadziałam na „Oskara….”. Ale warto przeczytać czasami coś słabego, aby docenić utwory dobre, które czytane od razu po sobie, ssiłą rzeczy troszkę tracą...
„Oskar…” nie zasługuje też na miano paraboli, gdyż przypominając sobie wspaniałe utwory Camusa, Kafki, Capka czy też Melvilla, książeczka napisana przez Schmitta maleje jeszcze bardziej! W dodatku mocno rozczarowuje zakończenie, które zostało niepotrzebnie dopowiedziane. Po co? Przecież wszystko było oczywiste od samego początku…
A jednak, mimo wszystko, spotkał mnie wielki zawód. Skusiłam się poprzez porównanie książeczki do „Małego Księcia”, lecz jedyne cechy wspólne tych pozycji to objętość oraz francuskie pochodzenie obu autorów. Z pewnością imię wolontariuszki ma wymiar symboliczny i kojarzy nam się z różą Saint-Exuperego, ale nie zmienia to faktu, że „Oskar…” nie dorasta Złotowłosemu przybyszowi z asteroidu B 612 do pięt. Schmitt porusza ważną kwestię, a mianowicie cierpienie dziecka oraz brak umiejętności rozmowy pomiędzy tzw. bliskimi sobie ludźmi. Jednak książeczka jest banalna, pusta, nie wywołuje emocji jak inne dzieła poruszające kwestię cierpienia dzieci, chociażby „Malowany ptak” Kosińskiego, opowiadanie Nałkowskiej „Dorośli i dzieci w Oświęcimiu” czy też „Dzika kaczka” Ibsena. A Schmitt nie wzrusza, nie zachwyca głębią, nie stworzył nic nowego, nic odkrywczego! Co więcej „Mały Książę” obfitował w sentencje, które wypisywało się na osobną kartkę, natomiast w opisywanej przeze mnie książce nie znalazłam ani jednej dobrej maksymy. Owszem, jakieś się zdarzają, ale mamy wrażenie, że to wszystko już kiedyś było, gdzieś o tym czytaliśmy i to w zdecydowanie lepszej formie. Nie rozumiem sensu powstawania takich utworów, a tym bardziej ich reklamowania i polecania przez szanujących się krytyków, stacje radiowe czy czasopisma. Jest wiele ciekawszych utworów, o których nikt nie napisze. Być może dlatego, że są trudniejsze w odbiorze, a poza tym są w stanie same się obronić, jeśli tylko znajdziemy do nich dojście. W zasadzie wystarczy samemu pobuszować po dobrych księgarniach lub mieć pewne rozeznanie w literaturze i już nie jest to wcale trudne! Hmmm…. może nie tak znowu „wcale trudne”, w końcu sama się nadziałam na „Oskara….”. Ale warto przeczytać czasami coś słabego, aby docenić utwory dobre, które czytane od razu po sobie, ssiłą rzeczy troszkę tracą...
„Oskar…” nie zasługuje też na miano paraboli, gdyż przypominając sobie wspaniałe utwory Camusa, Kafki, Capka czy też Melvilla, książeczka napisana przez Schmitta maleje jeszcze bardziej! W dodatku mocno rozczarowuje zakończenie, które zostało niepotrzebnie dopowiedziane. Po co? Przecież wszystko było oczywiste od samego początku…