jodły z kory. Wlokąc się o parę metrów za brygadą rosłych chłopów, przychodziła
wieczorami do zony i resztkami sił ruszała do kuchni po swój ,,pierwszy kocioł” (400
gramów chleba i dwa talerze najrzadszej zupy - poniżej 100% normy). Było widoczne, że ma
gorączkę, ale ,,lek-pom” (pomocnik lekarza, coś w rodzaju felczera) przyjaźnił się z Wanią i
nie chciał jej dać za nic zwolnienia. Trwało to wszystko dwa tygodnie; po upływie tego
rekordowego jak na brygadę leśną terminu, Tania przydreptała wieczorem do baraku
„lesorubów” i nie patrząc w twarz brygadierowi, zwaliła się ciężko na jego pryczę. Miała ten
szczęśliwy instynkt, że potraktowała całą sprawę na wesoło i została czymś w rodzaju
markietanki brygadowej aż do chwili, gdy jakaś pożądliwa łapa naczelnika wyciągnęła ją za
włosy z grzęzawiska i posadziła za stołem rachmistrzów obozowych.
Słyszałem ją potem parę razy, śpiewającą ładne piosenki rosyjskie w baraku
„chudożestwiennoj samodiejatielnosti” przy wtórze głuchych pomruków „moskowskaja
bladź”, które dochodziły z brygady „lesorubów”. Co by było, gdyby przestała się podobać
swemu „naczalniczkowi” i wróciła do „chłopów z lasu?