Proszę o pomoc w napisaniu rozprawki na podstawie fragmentu potrzebuje na dziś daje najj!
Co o autorytecie pisał w Przedwiośniu Stefan Żeromski i jaką mu wyznaczał
rolę w życiu społeczeństwa? Analizując przedstawiony fragment, zwróć uwagę
na stosunek bohaterów do autorytetów.
PRZEDWIOŚNIE
Cezary ni z tego, ni z owego zapytał Gajowca o osoby, których podobizny wisiały
w mieszkaniu.
– Te figury? To „warszawiacy” czasów minionych: Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński,
Edward Abramowski.
– „Warszawiacy”? Dlaczego im pan nadaje taki tytuł ogólny i wspólny? Czy dlatego,
że w Warszawie mieszkali?
– Nie. Nie dlatego. Za czasów niewoli rosyjskiej mieliśmy tutaj w Warszawie znakomitych
pracowników, świetne charaktery, doskonałych uczonych, którzy żyli w tłumie, przeszli nie
postrzeżeni i nie uznani. Zupełnie – greccy niewolnicy. Ludzie ci należeli do typu, który się
w tłumie rozpłynął, znikł, lecz nasycił sobą pokolenie. Z tych ludzi my – to jest moje
pokolenie – wyssaliśmy wszystko, czym żyjemy aż dotąd.
– Nie wiedziałem. Cóż to za jedni, bo, przyznam się, nie słyszałem nawet i nie czytałem.
– Pierwszy z brzegu – Marian Bohusz. Przyrodnik, który gdzie indziej zostałby znanym
docentem, może nawet cenionym profesorem. Tutaj został bezcennym dla pewnych sfer
felietonistą, tłumaczem i popularyzatorem filozofów i socjologów. Rozmienił się na drobne
i sam się w tłum wydał. Nauczał z niewidzialnej katedry swą rzeszę inteligencką.
Gdy wszystko było przed tą rzeszą zamknięte, gdy ona mogła spodleć i zdziczeć, dawał jej
wszystko, co poczytywał za najlepsze na Zachodzie. Sam żyjąc pod podwójną kopułą niewoli,
zmuszał pokolenie swoje do myśli, do pogłębienia uczuć społecznych, do uczenia się,
czuwania. Inni później robili tę pracę lepiej, systematyczniej. On jednak był pierwszy.
– A ten drugi?
– Ten drugi – to Stanisław Krzemiński. Niegdyś członek Rządu Narodowego w roku 63.
Historyk, eseista, bibliofil i biblioman, a nade wszystko badacz samoistny. Typ
encyklopedysty. Straszna jakaś pamięć. Wszystko w głowie. Wierzył niezmiennie i przeciw
wszystkiej rzeczywistości w niepodległość przyszłą narodu podartego i nieszczęśliwego, gdyż
znał jego siłę w przeszłości, pomimo wszelkich tego narodu wad i win. Tę pewność swej
wiary przekazywał otoczeniu przez całe swe życie.
– Słowem wszystko, zawsze i niezmiennie – Polska, Polski, Polsce, Polskę… Nie o tym
jednak chciałem mówić. Chciałem zapytać: dlaczego ci mężowie zasłużyli na specjalne
w gabinecie pana wyróżnienie? Czy innych zasłużonych ludzi w tych czasach nie było?
– Owszem, byli! Było bardzo wielu! Trudno mi wytłumaczyć ci tę zagadkę. Ci zasłużyli na
specjalne w mojej izbie wyróżnienie dlatego, że byli moimi nauczycielami. Na nich się w mej
głuchej prowincji uczyłem ideału – ja, urzędniczyna pod rządem rosyjskim. Dzięki im
przemyciłem moją duszę do Polski. Wówczas Polakom wydarty był wszelki czyn, wszelka
działalność, wszelka realizacja pragnień idealnych. Filozofia, martwa i daleka, teoretyzująca
socjologia, literatura, poezja zastępowała nam czyn, działanie. Felieton literacki świstał nieraz
jak pchnięcie szpady lub smaganie bata.
– O, tak! Consolatio servitutis5
…
– Właśnie! Przytoczę jeden przykład. Dawno, bardzo dawno, w roku 1891, obchodziliśmy
tutaj po raz pierwszy od powstania styczniowego rocznicę Konstytucji Trzeciego Maja.
Święciło tę rocznicę jawnie, w obchodzie, a raczej pochodzie publicznym, nie całe
społeczeństwo, lecz jego odłam radykalny, publicyści, studenci, młodzież. Kiedy rozrzucono
odezwę wzywającą do święcenia rocznicy, cała niemal publicystyka warszawska, prasa tak zwana „poważna”, ogłosiła na widocznym miejscu jednobrzmiący protest przeciwko temu
jawnemu obchodowi narodowego święta. Ze względów, oczywista, głęboko politycznych.
Wówczas młodzież uniwersytecka skarciła ów protest policzkiem. Wszyscy redaktorowie
„poważni”, którzy protest ten wydrukowali, w jednym dniu i o tej samej godzinie dostali
„po pysku”. A ten oto Marian Bohusz napisał tego dnia genialny felieton. Genialny, bo go
nawet wszechwiedzący „prewencyjny” cenzor nie zrozumiał, podczas gdy rozumieli
go wszyscy. Opowiedziano w tym felietonie anegdotkę o kimś, kto się wybierał w podróż
do dalekiej Ameryki i umieścił w pismach ogłoszenie, iż poszukuje towarzysza podróży.
Otóż późno w nocy na skutek owego ogłoszenia zgłasza się do podróżnika jegomość
i z hałasem oświadcza, że on do dalekiej Ameryki nie pojedzie i jemu, ogłoszeniodawcy,
jechać nie radzi, a nawet zabrania. Ten felieton wart był więcej niż batalion tęgiej piechoty.
On stworzył ze zwyczajnych zjadaczów chleba, z łobuzów i głuptasów – amatorów podróży
do Ameryki.
– Rozumiem. Ale to...
– No, co? No, co? Jestem bardzo ciekawy!
– To takie... starodawne...
– O nie, braciszku! To nie starodawne! Dlatego kazałem wyrysować i zawiesiłem sobie
na ścianie mej izby te portrety, ażeby nieustannie mieć przed oczyma granicę między
starodawnymi i nowymi laty. Oni to są dla mnie granicą i drogowskazem, czym już w tych
nowoczesnych dniach naszych być nie należy.
– Tego wcale nie rozumiem.
– Patrz, przybyszu! Oto – Edward Abramowski. Nauczał i wierzyliśmy mu ślepo,
stworzyliśmy dzięki jego nauce wiele rzeczy i dzieł wysoce wartościowych.
Zorganizowaliśmy masę ludzi w doskonałe stowarzyszenia. Ludzi ciemnych przetworzyliśmy
na światłych obywateli. Ale całość jego nauki było to marzenie na jawie o społeczeństwie.
Nienawidził państwa z jego wojskiem i wojną, z sądem i policją, ze wszystkimi funkcjami
państwa, i nakazywał ludziom organizować się w związki wolne. Patrzę na jego portret
i powtarzam mu codziennie: śpij spokojnie, jasny duchu! Pracujemy dzień i noc, bez
wytchnienia, szerzymy i spełniamy twe marzenia, tylko zgoła inaczej, wprost inaczej,
w wolnym państwie polskim. Uczę się, patrząc na to oblicze, na tego ducha, czego robić nie
należy, ażeby dojść tam, gdzie on dojść pragnął, gdyż samo życie po tysiąc razy zaprzeczyło
marzeniom tego społecznego mistyka.
– A to ładne spełnianie czyichś zasad przez stosowanie ich zaprzeczenia w czynie.
– Tamci ludzie, których widzisz na tych podobiznach, żyli podczas najsroższej zimy.
Patrzyli na życie dalekie poprzez obmarznięte kraty. Jakże mieli dać nam prawdziwą
wiadomość o życiu ludzi spracowanych w warsztatach i po norach? I my sami jeszcze
nie wiemy, co i jak, gdyż dopiero pierwszy wiosenny wiatr powiał w nasze twarze.
To dopiero przedwiośnie nasze. Wychodzimy na przemarznięte role i oglądamy dalekie
zagony. Bierzemy się do własnego pługa, do radła i motyki, pewnie że nieumiejętnymi
rękami. Trzeba mieć do czynienia z cuchnącym nawozem, pokonywać twardą, przerośniętą
caliznę
6
.
– Bardzo coś długo trzeba czekać, aż się tu zabiorą do roboty.
– Wierzymy, że doczekamy się jasnej wiosenki naszej…
Na podstawie: Stefan Żeromski, Przedwiośnie, Warszawa 1973.